Tropiki

Taaa, klimat iscie tropikalny, na zewnatrz temperatuta powyzej 40 stopni, wilgoc ucieka kazdym fragmentem ciala. Zmienilismy lokum, przy pomocy "bullet train" czyli pociagu pocisku, jadacego z predkoscia 240 na godzine. Ach, zeby u nas kursowaly takie pociagi, podrozowanie byloby rozkosza. To bedzie koszmarny post, gdyz w hotelowym pokoju brak dostepu do netu, korzystam wiec z komputera hotelowego - polskich znakow brak, wszystko po chinsku, dobrze, ze w miare opatrzylam sie z pulpitem nawigacyjnym bloggera, to na czuja wiem gdzie wcisnac ale jak to sie bedzie czytac? Pewnie masakrycznie. Aczkolwiek wkurza mnie to, ze swiat wielki taki, przeplyw informacji super, a Google sobie z Chinami nabrechtalo i teraz udaja, ze nie ma bloggera. Przeciez to chore, ze ja, aby opowiedziec Wam choc troszke o swojej podrozy, musze sie laczyc przez Ameryke - zenada. No i te zdjecia - rety, ile ja mam Wam do pokazania i jak mi zal ze ni moge na biezaco...
Bardzo dziekuje za wszelkie zacmieniowe informacje przygotowawcze w komentarzach, milo, ze sledzicie losy naszej dwojki i wspolodczuwacie ze mna:) Wczoraj, w Orientalnej Wenecji spedzilismy przecudowny dzien, szwedajac sie leniwie po wszelakich ogrodach chinskich - mniejszych i wiekszych - jestem zachwycona. Zajadajac chinskie pierozki, nadziane szpinakiem, czosnkiem i grzybami spacerowalismy ciasnymi uliczkami, coraz smielej dyskutujac z Chinczykami po polsku:) Teraz jestesmy w Hangzhou, parujemy z goraca i rozmarzamy sie nad Jeziorem Zachodnim... Widoki sa cudowne, wokol calego jeziora jest mnostwo sciezek, parkow, przez sam srodek jeziora mozna nawet przejsc po fikusnych mostkach. Rosna drzewa bananowe i cytrusowe, kwitna tysiace lotosow i hibiskosow... Zwiedzamy, delektujemy sie kolejnymi smakami lodow - wreszcie znalezlismy lody o smaku zielonej herbaty - boskie. Napoj winogronowy z czastkami aloesa - bardzo smaczny. I szpinak, mnostwo szpinaku - moglabym zjadac calutki czas - dzis z grzybami i czosnkiem - delicje:) Odwiedzamy kolejne monumentalne swiatynie i klasztory, dzis bylismy na "Gorze, ktora przybyla z daleka". Nazewnictow maja tu niezle:)
I caly czas czekamy na jutrzejsze wydarzenie, ma sie rozumiec. Lekko zdenerwowani, bo wedlug prognoz akurat rano ma pojawic sie monsun...
Okoliczni astronomowie juz sie pozjezdzali, ciagle napotykamy na jakies proby sprzetowe. My... tak na luzie, z okularkami w woreczku... I z nadzieja, ze bedzie dane nam zobaczyc raz jeszcze... Poprzednie calkowite, na Wegrzech, bylo dla nas mocno wyjatkowe, gdyz wlasnie tego dnia L. mi sie oswiadczyl...
Sciskam mocno, szczegolni Tych, co dali rade odczytac dzisiejszy post:)

7 komentarzy:

  1. to niezwykła opowieść, spontaniczna, niemal na zywo, po powrocie już nie odnalazabyś pełnego smaku tych wrażeń.

    OdpowiedzUsuń
  2. z czytaniem nie ma problemów, wszystko jest OK :) no to trzymamy kciuki, niech jutro nic Wam nie zakłóci oglądania tego rzadkiego zjawiska, pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
  3. Och, Aniu, tych lodów o smaku zielonej herbaty Ci zazdroszczą ;-) A za jutrzejszy dzień trzymam kciuki! Buziole

    OdpowiedzUsuń
  4. Czyta się jak zwykle rewelacyjnie.
    (Coraz bardziej zazdroszczę tak wspaniałej wyprawy!)

    OdpowiedzUsuń
  5. Nawet nie zauważyłam braku polskich liter, czyta się jednym tchem :-)

    OdpowiedzUsuń
  6. Chrzanić polskie krzaczki! Pisz dalej, bom okrutnie ciekawa wszystkiego :-) Z niecierpliwością czekam na relacje z zaćmienia.
    Ślę przyjemnie chłodne uściski ;-)

    OdpowiedzUsuń
  7. Śledzę Cię i bardzo, ale to bardzo zazdraszczam.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Miło mi jest, gdy zostawisz dobre słowo...

Copyright © SO COLORS , Blogger