Coś dla ducha, coś dla ciała

Nooo wreszcie, doczekałam się i ja - świątyń, ogrodów i parków! Nogi mnie bolą jak cholera, łazimy wciąż, a końca nie widać. Już pisałam, że wszędzie trzeba mieć bilet, do parku miejskiego też. A kto zmierza o poranku do parku miejskiego? Znajomy TŁUM, tyle, że
większy.


Jak tak przesuwamy się z tą falą ludzkich ciał, nie widząc zupełnie czy za chwilę zaczną się schody, czy cokolwiek, to przypomina mi się stara piosenka DAABU... "Daj się ponieść... fali ludzkich serc..."

Park Północnego Jeziora czyli Beihai - niegdyś ogród cesarski - obecnie najchętniej odwiedzany przez Chińczyków park publiczny. Dla mnie park tysięcy lotosów, które porastają jezioro Beihai




oraz Białej Dagoby królującej na Nefrytowej Wyspie...


Gdzieś między skalnymi dróżkami

kryją się kolorowe pawilony...



oraz świątynie


przy których rosną drzewa życzeń i pragnień...


Prosić o łaski można także tradycyjnie - paląc kadzidła

czy kręcąc modlitewne młynki.

Park Tiantan czyli Park Świątyni Nieba - największy z pekińskich parków i największy park miejski jaki w życiu widziałam. I powiem Wam - jestem zauroczona. To swoiste centrum kultury, tyle, że na wolnym powietrzu. Odnalazłam tu właściwie wszystko to, po co przyjechałam [no prawie]... Harmonię, spokój, kawałek własnej duszy chyba też... I choć przeszkadza mi czasem parę typowo chińskich szczegółów, to jest PIĘKNIE! Różnobarwne pagody ukryte pośród niskich drzewek i bambusów, ptaki, które sępią od nas "obwarzanki"... Dobre tu mają "obwarzanki", kurcze! Kosztują grosze, a smakują przewybornie! Coś jak nasze pączki, tyle, że bez dżemu ale za to wzbogacone w różne przyprawy... kurkumę, imbir, wiórki kokosowe. Są słodkie i poskręcane w dziwaczne świderkowe kształty. Zalegamy sobie tak na płaskich ławeczkach, wgapiając się w smocze malowidła na sufitach i zażeramy się tymi "obwarzankami"... Zobaczyłam tu wreszcie TAI CHI na żywo, że tak powiem - niewiele przypomina to, którego uczono mnie w pewnej szkole dawno temu. Jest żywiołowe, energiczne, niemal jak jedna ze sztuk walki, a nie taniec spokoju... Co jeszcze robią Chińczycy w parku? Wszystko to, co u nas robią ludzie w domach kultury.
Tańczą

każda szkoła tańca ma swój sprzęt grający przenośny - i tańczą w parach, przywodzi to na myśl stare dancingi, tyle, że tu nie praktykuje się kawiarenek i parasoli, pod którymi można usiąść, żeby "obcinać" wzrokowo to i owo... Oprócz tego, że tańczą, to jeszcze ćwiczą, grają w przeróżne dziwaczne gry, śpiewają, grają, puszczają latawce...





To co wydaje się latarenkami, to oczywiście głośniki:)






















Spędziliśmy w tym parku... 4 godziny:)
To co mi przeszkadza najbardziej - hałas. Wszędzie gra muzyka - nawet cały park jest podłączony do sieci, co kawałek stoją głośniczki i słychać granie... W parku jeszcze pół biedy, gdyż to lekka i przyjemna muzyczka instrumentalna ale już muzyka w metrze... nie do zniesienia. Na ulicach wszyscy wrzeszczą, trąbią i łażą bez ładu i składu. Światła są nie wiem po co, bo i tak nikt z nich nie korzysta, a przy tym zupełnie nie ma czegoś takiego, że jak już wejdziesz na jezdnię, to samochody się cudem zatrzymają. Tu samochody trąbią ewentualnie ale jadą nie zatrzymując się wcale:)

Odwiedziliśmy też Yonghegong, Świątynię Harmonii i Spokoju, czyli jedyny powszechnie użytkowany klasztor lamaistyczny w Pekinie.

Oczywiście i tu należało nabyć bilet przed wejściem. Dziwne, pomyślałam, jak by to było: kupować bilet przed każdym wejściem do starego kościoła?



Oszołomieni zapachem kadzideł, delikatnie podglądaliśmy Chińczyków oddających pokłony i dary przy ołtarzach pozłacanych, wielorękich bóstw...





Zakręciliśmy młynkiem i my...

25 metrowy Budda z drzewa sandałowego, pilnuje świątyni oraz rekordu, który osiągnął swą wysokością:)


Tu czas jakby się zatrzymał...



na ołtarzach miseczki wypełnione ryżem oraz wodą, banany, ciasteczka kokosowe oraz maślane świece...



Piękne, usypane z piasku mandale, lamowie drzemiący tu i ówdzie i wszechobecny zapach sandałowego drzewa...

Jie Tai spoglądający z góry łaskawym okiem... [jak żywy]

Swoje podwoje otwarła dla nas także konfucjańska Świątynia Kong Miao, witając nas samą postacią Konfucjusza.

Przepiękne, nasycone czerwonością budynki...



olbrzymie żółwie dźwigające wspierające budowle swoimi skorupami...

pojedynczy ludzie,


cisza,

spokój...



i stuletnie cyprysy...



To były nasze ostatnie chwile spędzane w Pekinie, staraliśmy się więc niespiesznie chłonąć zapachy, dźwięki i obrazy.

Wypiliśmy herbatkę w Ogrodzie Muzyki i Herbaty



kosztowała nas tyle, co spory obiad na "ulicy jedzenia", he, he ale za to jak smakowała.... jak się te listki pięknie rozwijały na dnie grubych szklanic...

Zaliczyliśmy też nowe lody: groszkowe oraz bananowe - groszkowe jak dosłodzony mielony groszek dla mnie ohyda, bananowe pyszne.

Znalazło się też troszkę czasu by obejrzeć "pomnik" komunistycznych Chin, czyli stadion wybudowany na potrzebę igrzysk olimpijskich w 2008 roku.


Tam dla odmiany grała muzyka "ku czci partii". Mój Ł. zachwycał się stadionem - olbrzymem, ja wyobrażałam sobie, ileż tu musiało być biednych hutongów, które wysiedlono bez skrupułów... bo tu tak się właśnie wysiedla ludzi - wieszając im kartkę na drzwiach, że maja się wynieść... Smutne.
Muszę jednak przyznać, że wielkie konstrukcje nowoczesnego Pekinu robią wrażenie...



Podobnie zresztą jak bieda...

Wyżej sklepy, niżej "dorabialnia" kluczy

i parkingi rowerowe..

Wieczorem, nocnym pociągiem wyruszyliśmy do Xi'an, dawnej stolicy Państwa Środka... Dziś siedzę już sobie w klimatyzowanym hotelu ale nadal mam przed oczami pekiński dworzec kolejowy - byłam przerażona. Tłum, który widzieliśmy w Pekinie, to pryszcz w porównaniu do tego, który zobaczyliśmy na dworcu. Zresztą i sam budynek dworca jest dość... imponujący?

Dzięki sprytnym zdolnościom mojego Ł. jesteśmy szczęśliwcami posiadającymi bilety na pociąg i nie musimy oglądać podziemia, w którym znajdują się kasy. Na dworzec można wejść po okazaniu biletu, inaczej się nie da. Znowu prześwietlają nam bagaże, mierzą temperaturę - już się chyba przyzwyczaiłam do tych wszechobecnych maszynerii lustrujących. Ścisk, hałas, smrodek dworcowy, wymieszane ze smrodkiem jedzeniowym jest obrzydliwy. Wiecie co jest najdziwniejsze? To, że ja przy całym swoim zamiłowaniu do podróżowania, odwiedziwszy już parę różnych miejsc, nadal mam ten sam wstręt do brudu, lepkich ciał itp. Peronów jest 12, każdy z nich ma osobną poczekalnię. Poczekalnie dzielą się na lepsze i gorsze, my czekamy w tej zwyczajnej, na metalowych krzesełkach. Ludzie śpią na tobołach, zajadają zupki chińskie, choć zupka to złe określenie, oni tu jedzą zupiska chińskie. Wszędzie je jedzą, w każdym barze, na ziemi, na ławkach. Przed dworcem pełno było handlarzy z termosem i pudełkami zupek. Oprócz tego trafiliśmy na MC Donald, z prawdziwą ulgą, bo kibelek był czysty i mydło dostępne. Nie wiem jak jest w Polsce, bo już dawno nie byłam ale tu - mieli fajną mrożoną kawę:) To taki przerywnik dla pokrzepienia:) Mocno pokrzepiający był też pociąg, bo muszę przyznać, że całą tą nocną podróżą byłam przerażona, okazuje się zupełnie nie potrzebnie. Przedział sypialny, z klimą, czajnikiem, kapciuszkami.... W wagonie dwa kibelki: jeden chiński czyli dziura w podłodze oraz europejski, czyli muszla:) Łazienka, zamykalne przedziały od środka, konduktor noszący zimne piwko - wypasik jednym słowem. Zasypiam jak kamień....
Chiny o poranku mają swój specyficzny zapach... Słodki, lekko mdławy, coś jak delikatnie przepocona skóra...
Wysiadamy w Xi'an i co widzimy?

TŁUM, większy od tego w Pekinie. Ja jeszcze nigdy nie widziałam tylu ludzi w jednym miejscu.

Z racji tego, że nie mogą wejść na perony, stoją przed dworcem albo leżą albo kucają i czekają na tych co przyjechali. Często jet to rodzina, a często "łatwy łup" czyli turyści z jasną karnacją. Wszystko jest po "łan dolar" mapy, gazety, prospekty, riksze - to taki dolar na wejście i my już wiemy, że należy odmawiać. Mamy wiele szczęścia, bo zameldowali nas w hotelu bez problemów - jest w końcu dopiero po ósmej rano, a rezerwacja od czternastej. Szybki prysznic i wyruszamy na zwiedzanie Terakotowej Armii. Ł. ma już niewątpliwie wprawę w odszukiwaniu lokalnych dworców autobusowych, gdyż zajmuje nam to naprawdę chwilę.

Kasa biletowa na dworcu autobusowym...

Tu nie ma nic, co by wskazywało na to, że to dworzec - poza tym, że stoi gigantyczna ilość autobusów w jednym miejscu. Z autobusem też jest lepiej, bo gdy tylko wyłaniamy się z tłumu, kierowcy sami nas zapraszają:) Jakaś godzina trzęsawki w rozklekotanym autobusie i oto jesteśmy.

Armia Terakotowa zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie. Jak wszystko w Chinach - jest monstrualnie wielka. Spodziewałam się kilku rzędów wykopanych żołnierzy, a zobaczyłam tysiące glinianych ludzi, koni, wręcz miasta całe...









I jestem poruszona - siłą człowieka... Tego, który wyrzeźbił to wszystko i tego, który rzeźbi to ponownie, odkopując ze skamielin historię...
Chodząc tamtędy, masz wrażenie, że odkopane miasto szepcze do ciebie swoim własnym językiem... Gdy zwierzyłam się mojemu Ł. z tego odczucia, usłyszałam.... taaaa, wieki do ciebie przemawiają...
Wszystkim tym, którzy dotrwali do końca, dziękuję i zapraszam ponownie:) U mnie 21:17... czas się kłaść, bo mam nogi z lekka wychodzone:)
Kurcze ale mi brak scrapowania!

13 komentarzy:

  1. I jeszcze proszę...
    Czytam i mimo że wydaje się że to wszystko gdzieś już czytam trudno się oderwać.Piszesz pięknie, aż chciałoby się kartki przewracać...

    OdpowiedzUsuń
  2. Czekam na Twoje kolejne opisy i czytam z zaciekawieniem. Zupełnie inny świat...

    OdpowiedzUsuń
  3. Aniu,
    bierz się za pisanie powieści!!!
    :-) Z zapartym tchem czytam wszystko, czekam na cd. Buziole

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja chcę jeszcze! I jeszcze! Cudownie piszesz. Czuję się jakbym tam z Wami była :)..

    OdpowiedzUsuń
  5. A mi mało... pisz jeszcze, wszystko spisuj, bo bardzo miło się czyta.

    OdpowiedzUsuń
  6. Zazdraszczam oj zazdraszczam tak wspaniałej wyprawy. Spisuj wszystko skrupulatnie a jak wrócisz to dorobisz do tekstu skrapki i wydasz ku pokrzepieniu serc i oczków naszych. Buziaki

    OdpowiedzUsuń
  7. przypaliła mi się odgrzewana kolacja, bo się zaczytałam:D
    Wy tam pojechaliscie samodzielnie, czy z biurem podróży?

    OdpowiedzUsuń
  8. bardzo lubię Cię czytać :)
    a jak dojdą zdjeciaa :D

    czy ja sie nie powtarzam?

    no nic, jeszcze się nascrapujesz :D swoją widziałam dziś chiński zestaw stempli hehehehehe

    OdpowiedzUsuń
  9. i ja o jeszcze wołam - fantastycznie opisujesz :-)))

    OdpowiedzUsuń
  10. jak tak czytam to mam dylemat czy chcę żebyś wracała, b co wtedy będę czytać ? :-))

    OdpowiedzUsuń
  11. Aniu Ty musisz pisać!!!!!!!!! To się wyczuwa!! Robisz to doskonale!!!!

    OdpowiedzUsuń
  12. Pięknie piszesz i - jak stwierdziła nader trafnie barabartoja - aż chce się kartki przewracać. A co do scrapowania: pomyśl sobie, ile materiału do scrapowania przywieziesz z tej podróży :-)

    OdpowiedzUsuń
  13. Już nie mam wątpliwości; dobrze, że wróciłaś i uzupełniłaś słowa o zdjęcia. Niesamowite!

    OdpowiedzUsuń

Miło mi jest, gdy zostawisz dobre słowo...

Copyright © SO COLORS , Blogger